
Cholera… kiedy wreszcie poprawi się pogoda. Codziennie od rana deszcz. Niby popołudniem się przejaśnia, ale od rana zawsze jest konkretne dupnięcie. Nawet do Doliny Białego nie udało się wejść.

To już czwarty dzień takiej aury… Co robić w Zakopanem, gdy leje!? Ile razy można iść do Muzeum Tatrzańskiego, czy włóczyć się po Krupówkach…a siedzenie w małym, klaustrofobicznym pokoju jest niezbyt twórcze.

Willa Koliba już zaliczona (o tym innym razem)…

Tu na dole deszcz, tam wyżej zdrowo poprószyło śniegiem.
Z okna widać ośnieżone Granaty i Żółtą Turnię.

Na szczęście prognozy na jutro mówią że ma być wreszcie bezdeszczowo, więc planujemy wcześnie start i wyjście przez Szpiglasową, do Piątki. Niebo faktycznie wygląda trochę inaczej.



Wczesna pobudka, śniadanie i pakujemy się do busa i wyjeżdżamy. Na parkingu w Palenicy jeszcze nie ma zbyt wielu ludzi. Szybko zbieramy się i ruszamy w stronę Moka. Czas mija szybko, nie zatrzymujemy się tym razem przy Wodogrzmotach i dość wcześnie jesteśmy na Włosienicy.
Niebo zachmurzone, ale przebija się słońce i czasem widać nawet błękit nieba. Świetnie widać oba Mnichy.

Całe otoczenie Morskiego Oka wygląda magicznie. Biel, błękit, czerń, zieleń… niesamowita kombinacja.



W Bańdziochu gotują się chmury. Najważniejsze, że nie pada, reszta nam nie przeszkadza. Wreszcie jesteśmy nad Rybim. Na szczęście nie tłumów. Pogoda chyba odstraszyła ludzi. Jak przyjemnie jest tutaj. Cisza. Nawet tafla jeziora jest tylko w niewielkiej części pomarszczona drobną falą.


Zatrzymujemy się na pół godziny. Zjadamy późne śniadanie, robimy trochę zdjęć i ruszamy ceprostradą.


Trasę znamy niemalże na pamięć, te dziesięć zakosów szliśmy już tyle razy i zawsze widoki nas zachwycają. Dziś to coś zupełnie nowego. Szlak jest dość mokry i śliski. Widać, że od wysokości 1500-1600 m leży śnieg, więc pewnie trzeba będzie uważać. Nie musimy się śpieszyć… Chłoniemy otaczające nas widoki. Jak to jest, że za każdym razem te szczyty wyglądają inaczej. Otoczenie Morskiego Oka, a zwłaszcza Mięguszowieckie wygląda pięknie i groźnie zarazem.


Śnieg wydobył z tych granitowych turni to co najpiękniejsze.
Powoli trawersujemy zbocze Miedzianego. Szlak delikatnie skręca ku zachodowi.

Po lewej Mnichowy Kocioł.
– Patrz!!! Basieńku Patrz!!!
– Gdzie?!
– No tam!! Widzisz?!
– No!!!
– Ale jazda…. Patrz ile ich jest?!
W Żlebie pod Mnichem przechadzają się kozice… Widać je całkiem wyraźnie… to nie jest tylko brązowa plamka jak kiedyś na Świstówce. Zeszły całkiem nisko. Pewnie tam, wyżej jest sporo śniegu i trudniej znaleźć im trawę. Gdyby nie to, że jeszcze sporo drogi przed nami to przyglądalibyśmy się im dłużej…



Musimy jednak iść dalej. Teraz szlak skręca prawie na północ i wchodzimy na śnieżną breję. Niemniej idzie się całkiem nieźle, bo śniegu jest na razie tylko do kostek.




Coraz śmielej wychodzi słońce i śnieg robi się grząski, miękki i marsz staje się bardziej męczący. Trzeba po prostu bardziej uważać. Kolejny zakos, znowu szlak skręca na południowy zachód i śniegu coraz więcej. Kurcze coraz ciekawiej….


Drogę przecina całkiem świeże lawinisko. Co prawda ma tylko 3-4 m szerokości ale tego się nie spodziewaliśmy. Jest przecież dopiero początek września. Zastanawiamy się co dalej. Śniegu jest jak na tę porę roku bardzo dużo.



To pokłosie ostatnich deszczowych dni. Sprawdza się stara prawda, że na dole deszcz – to u góry śnieg. Przekraczamy kolejne lawinisko, teraz już większe. Zbrylony śnieg sprawia sporo kłopotów.


Nagle słychać huk… Gdzieś wyżej słychać grzmot. Widać małą lawinę! Zmielony śnieg miesza się z błotem… Ponownie zastanawiamy się co robić…

Idziemy dalej. Jakieś 200 m przed nami, dwie osoby też twardo idą wyżej. Kolejna lawinka… znacznie większa…i znacznie głośniejsza. Trudno sobie wyobrazić rzeczywiście sporą lawinę. To musi być coś rzeczywiście spektakularnego.


Po kolejnych 100 metrach szlaku wraz z następną lawiną nasz entuzjazm całkowicie gaśnie. To zaczyna być już trochę niebezpieczne. Śnieg leci coraz częściej i mocniej.


Dzisiaj nic z tego… Z żalem decydujemy się na powrót w dół. A do Szpiglasowej Przełęczy zostało tylko jakieś pół godziny drogi. Trudno, nie my pierwsi i nie ostatni. Widzimy, że Ci którzy szli przed nami też zawracają. Schodzimy w kilkumetrowych odstępach. Szlak zrobił się bardziej mokry i śliski. Schronisko coraz bliżej, więc trochę się rozluźniamy.
Nagle nogi mi się rozjeżdżają i lecę prosto na twarz… przelatuję przez prawą rękę i leżę…
Po dłoni cieknie krew… Palec w połowie nienaturalnie wykrzywiony w drugą stronę… otwarte złamanie?!
– Ku…!!!
– Basieńku, chyba złamałem palec!
Adrenalina działa. Odruchowo łapię lewą ręką i chrup!…
– Patrz….! Ruszam normalnie palcem!
Więc to jednak nie złamanie … uff…
Musimy znaleźć jakiś plaster, bo krew ostro kapie z palca.
Obok na kamieniu siedzi kilka osób.
– Nieźle pan poleciał… Przed Panem leżały tu już trzy osoby!
Marna to pociecha. Teraz musimy dojść do schroniska. Może w TOPRówce założą mi jakiś lepszy opatrunek. Teraz już prysł cały nastrój. Jakoś brak energii. Ratownik ogląda palec i przykleja tylko jakiś nieprzemakalny plaster. Musimy teraz dostać się jak najszybciej do szpitala w Zakopanem. Droga do Palenicy ciągnie się teraz podwójnie. Wreszcie parking, bus i jazda. Po czterech godzinach od feralnego upadku wreszcie docieramy na SOR. Całe procedury, rejestracja… RTG i trafiam przed oblicze chirurga.
– Hmmm no nieźle… otwarte zwichnięcie…Kto Panu to nastawiał?
– Sam to zrobiłem
– No…. Szacun…. My to robimy zazwyczaj w znieczuleniu, bo to cholernie bolesne…
Super, myślę sobie…
Zastrzyk właśnie w TEN konkretny palec…. Mam wrażenie jakby miał eksplodować…. Cztery szwy, gipsowa szyna aż po łokieć, papierologia i wychodzimy.

No cóż… wygląda że skończyliśmy nasz urlop w Tatrach trochę wcześniej…
Rano pakujemy się i robimy ostatni spacer po Zakopanem. Jeszcze tylko pomachamy na Krupówkach do kamery Tygodnika Podhalańskiego.


O ironio…. pogoda się poprawiła i nie pada.
Jakoś trzeba sobie poradzić… Prawa ręka w gipsie. Dobrze, że szyna kończy się przed łokciem bo byłoby kiepsko. Jakoś dojedziemy 🙂 chyba… Tylko radio co jakiś czas się cichnie… no tak… zawsze po wrzuceniu jedynki albo trójki koniec szyny trafia centralnie we włącznik… 🙂 Wrócimy w Tatry jeszcze w tym roku…. To pewne.
Barbara i Piotr Dejko